Workutłag (źródło: www.workuta.de)
Workuta (Воркута) stolica republiki Komi, miasto za kręgiem polarnym położone ponad 2000 km od Moskwy, zwane sowieckim "rajem". Miasto jest zbudowane na hałdzie... Ogólnie rzecz biorąc klimat i warunki życia są tu niezwykle trudne. Zima trwa dziewięć miesięcy i temperatury wówczas spadają nawet do minus 60ºC. Do tego dochodzi noc polarna. Z kolei latem dokuczają chmary jadowitych komarów i meszek, wylęgających się w otaczającej bagnistej tundrze. Trudno też szukać tutaj drzew, jest jednak węgiel...
Właśnie z odkryciem przez geologa Georgija Aleksandrowicza Czernowa latem 1930, permskich złóż węgla kamiennego wiąże się geneza powstania najpierw
GUŁagu, a później miasta. Węgiel stanowi jedyne bogactwo Workuty, bogactwo
które stało się przekleństwem dla wielu tysięcy istnień ludzkich. Już w dwa
lata później został założony tutaj pierwszy GUŁag, w opuszczonej obecnie
dzielnicy Rudnik. Sama Workuta powstała w roku 1936 w ramach rozbudowy
lokalnego GUŁagu. Jeśli chodzi o osławiony Workutłag, który miał za zadanie
obsługiwać kombinat węglowy "Workutugoł" początki prawdziwej
prosperity są datowane po roku 1941. Niemcy zajęli wówczas Donieckie Zagłębie
Węglowe (o które nawiasem mówiąc właśnie toczy się wojna na terytorium Ukrainy)
i w związku z tym gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na węgiel.
Ciekawe zapiski dotyczące tego okresu znajdujemy w
Archipelagu GUŁag Aleksandra Sołżenicyna: "[...] w latach wojny. W
Workucie w tym samym okresie więźniowie-górnicy dostawali (a były to przydziały
największe w całym GUŁagu, bo węglem z Workuty palono w mieście bohaterów, w
Moskwie) za 80% normy pod ziemią - albo 100% normy na powierzchni całe kilo i
trzysta gramów chleba."
W rejonie tym istniało około 70 obozów pracy morderczej, jak
trafnie określił je Sołżenicyn. GUŁagi istniały tutaj podobno do roku 1961. W
szczytowym okresie "rozkwitu" Workutłagu czyli około 1951 roku, miało
być tutaj ponad 73 tysiące ludzi. W tym samym czasie we wszystkich GUŁagach
przebywało ponad 17 milionów ludzi! Gułag
był wówczas największym "pracodawcą" na świecie. Jednakże,
jest to tylko szacunkowy stan liczbowy, ponieważ ciągle napływali nowi
więźniowie, zastępujący tych, którzy na wyspach "Archipelagu" mieli
pozostać już na zawsze. Funkcjonariusze GUŁagu ponoć witali przybyłych
słowami
"będziecie tak długo pracować, aż zdechniecie". W istocie większość
skazańców nie przeżywała nawet roku. Zgodnie z zasadą wprowadzoną przez
czekistę i twórcę słynnego systemu kotłów w GUŁagu, Naftalija Aronowicza
Frenkla "z więźnia musimy wycisnąć wszystko w ciągu pierwszych trzech
miesięcy - potem nic nam po nim".
Workuta jest także szczególnym miejscem dla Polaków. Pierwsi
skazańcy trafili do Workuty już w roku 1939, zaraz po 17 września. Jednak
największy przypływ Polaków do Workutłagu zaczyna się od roku 1944. Kiedy to,
jak wszyscy powszechnie wiemy z filmu "Czterej pancerni i pies",
armia czerwona przyniosła nam upragnioną wolność... z tzw. "rządem
lubelskim" na czele. W istocie jednak stanęliśmy w obliczu zamiany okupacji
niemieckiej na sowiecką. Tysiące Polaków, a wśród nich szczególnie liczne grono
walczących w szeregach Armii Krajowej, paradoksalnie zostało skazanych "za
zdradę ojczyzny" przez sowieckie sądownictwo i władze komunistyczne.
Trafiając do Workutłagu. Wielu nie powróciło...
Niezwykle znamienna jest odpowiedź profesora Normana Daviesa
na pytanie jak nazywał się największy obóz zagłady w Europie w trakcie II wojny
światowej: - Workutłag!
Najstarsza część miasta i teren dawnego GUŁagu - dzielnica Rudnik (obecnie opuszczona)
W centrum widać krzyż poświęcony żołnierzom AK
więzionym w łagrach workuckich, znajduje się on przy nieczynnej
kopalni „Workutinskaja”.
Pomnik ofiar represji politycznych (ufundowany przez Stowarzyszenie Memoriał)
Do Workuty
nie prowadzi żadna droga. Istnieje tylko obwodnica
wokół miasta wiodąca do poszczególnych kopalni. Jedyna droga lądowa
przez
bagnistą tundrę prowadzi koleją żelazną, budowaną przez więźniów, gdzie
według
Sołżenicyna pod każdym podkładem kolejowym "leżą chyba ze dwie
głowy". Obecnie miasto się wyludnia i jeżeli proces ten będzie
postępował w tym samym tempie to najdalej za jakieś 10-15 lat stanie się
miastem widmem, jak choćby mijane przez nas w trakcie wyjazdu
miasteczko Khalmer-Yu (Хальмер Ю). Właściwie nie ma się czemu dziwić, bo
jest to najbrudniejsze i najbardziej ponure miejsce na Ziemi w jakim
kiedykolwiek byłem, a ceny są wyższe niż w Moskwie. Mój kolega Wojtek
podsumował je następującymi słowami: "To miasto, w którym nikt z nas nie
chciałby się urodzić! A ludzie, którzy tutaj przyszli na świat
zwyczajnie mieli pecha..." Prawdopodobnie poza Nieniencami żyjącymi w
tej niegościnnej krainie od wieków, większość mieszkańców stanowią
potomkowie więźniów GUŁagu...
Plan obwodnicy Workuty prowadzącej do poszczególnych kopalń i innych zakładów przemysłowych.
Ale
może od początku. Jak znalazłem się w sercu sowieckiego "raju"? Jakoś pod koniec roku 2013 dowiedziałem się, iż
mój ówczesny promotor uzyskał z Narodowego Centrum Nauki finansowanie
projektu
badawczego, w
ramach którego prowadzimy szczegółowe badania górnodewońskich skał
osadowych powstałych w środowisku głębokowodnym, w
różnych, nie zawsze cywilizowanych rejonach świata, gdzie dotychczas nie
były
one prowadzone. Ponieważ większość istniejących danych na temat masowych
wymierań z tego okresu mamy ze środowisk płytkowodnych, położonych w
ówczesnych rejonach równikowych. Już na pierwszym zebraniu dowiedziałem,
się iż odpowiadam za
kierunek wschód...
W ten właśnie sposób w czerwcu ubiegłego roku, wraz z
Wojtkiem kolegą z Wydziału trafiliśmy do Workuty. Pierwszy
przedsmak miałem już na moskiewskim lotnisku Domodiedowo, gdzie wśród tubylców
obsługujących loty krajowe, kończy się znajomość języka angielskiego... Pani na
odprawie mówi coś do mnie po rosyjsku i chociaż wytężam swą pamięć, w celu
przypomnienia sobie czegokolwiek ze słynnych lekcji ruskiego, za cholerę nie
wiem o co jej chodzi... Ale od czego jest Wojtek, kolega nieco starszy i na
szczęście władający rosyjskim i już wiadomo, że bagaż mamy niewymiarowy... Po załatwieniu formalności, lecimy dalej...
Po trzech godzinach lotu niewielkim samolocikiem lądujemy w Workucie. Pierwsze wrażenie, jako
żywo staje mi przed oczyma lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku i obrazki z TV
pewnej pamiętnej niedzieli 10 kwietnia 2010 roku. Skromny budyneczek i pas
startowy przypominający typowe polskie drogi... W budynku czeka nasz
stary znajomy Andriej, z którym pracowaliśmy na Centralnym Polu Dewońskim, w
rejonie Woroneża dwa lata wcześniej w ramach innego projektu... Andrej mieszkający
na co dzień w Petersburgu mówi na wstępie, że "Workuta to dziwne
miasto". Faktycznie pierwsze wrażenie jest niezbyt zachęcające. Szaro,
brudno i ponuro. Wokół dziurawej drogi pełno zwałów węgla... nie chwileczkę to
nie węgiel, to czarny śnieg... Nikt tutaj nie słyszał o filtrach na
kominach i wszelkie zakłady rozsiane wokół miasta produkują masę czarnego pyłu,
który unosi się wszędzie.
Typowy obrazek na ulicach Workuty - jedyna szansa na ulepienie czarnego bałwanka ;)
Zamieszkaliśmy
w największym hotelu Workuta, ceny
moskiewskie, standard jak w PRL. Oczywiście na każdym piętrze tzw.
etażnaja,
czyli pani wydająca klucze gościom. W pokoju czysto i schludnie. Chociaż
na
dworze temperatura poniżej zera stopni w pokoju upał, nikt nie liczy się
z
węglem, którego tutaj jest w brud. Palą jak szaleni... nawet zakręcenie
kaloryfera niewiele pomaga, ponieważ rura biegnąca wzdłuż ściany jest
gorąca.
Śpimy przy otwartym oknie. Przy okazji zabawna przygoda, przy naciskaniu
guzika windy, kolegę kopnął prąd... i już jasne po co obok przycisku
wisi patyczek na sznureczku...
Hotel Workuta
Widoki z okna
Na
drugi dzień rano idziemy do tzw. urzędu imigracyjnego
republiki Komi. Ponieważ Rosja jest państwem policyjnym, jeżeli przebywa
się
powyżej siedmiu dni w jakimś miejscu podobno trzeba mieć tzw.
registrowkę
(potwierdzenie pobytu w danym miejscu). Co w przypadku mieszkania w
hotelu nie
stanowi problemu. My jednak przez większość pobytu mieliśmy mieszkać i
spać w
tundrze, w związku z czym idziemy po registrowkę. Oprócz nas jest już
sporo
petentów, głównie Nienieńców, ale są też tzw. typowi Rosjanie. Obsługa
jak w Polsce
za komuny... wszyscy mają czas, a więc aby cokolwiek załatwić trzeba
uzbroić
się w anielską, czy raczej diabelską cierpliwość. Urzędnicy na każdym
kroku
pokazują, że interesantów mają za nic i robią łaskę rozmawiając z nimi.
Ci
drudzy prezentują wiernopoddańczą postawę. Na kilka pokoi, gdzie siedzą
urzędnicy przyjmuje tylko jeden facet... w związku z tym robi się
kolejka.
Gdyby pozostali zechcieli obsługiwać petentów, rozładowali by ją w
kilkanaście
minut. Jednak nic z tych rzeczy. Zatem, gotując się w środku, udajemy
jednak zadowolonych z życia "sowieckich" obywateli. W końcu od humoru
naczalstwa zależy, czy dostaniemy upragnioną registrowkę. Jednak około
11 w
południe, po jakichś dwóch godzinach oczekiwania, naczelnik naszego
wydziału
imigracyjnego, jak gdyby nigdy nic zbiera się, zamyka swój pokój i, nic
nikomu nie
mówiąc, wychodzi z urzędu... Wyczytujemy, że przerwę obiadową mają od
12:30.
Pytamy więc lekko skonsternowani, gdzie poszedł naczelnik i czy jeszcze
dzisiaj
wróci. Niestety nikt nie jest w stanie udzielić nam odpowiedzi. W
związku z
powyższym podejmujemy jedyną słuszną decyzję, olewamy "bumagę".
Martwić będziemy się po powrocie z tundry. Idziemy zwiedzać Workutę, a
później jakieś drobne zakupy,
ponieważ większość zakupów załatwili nasi rosyjscy koledzy, w czasie
kiedy my siedzieliśmy w
urzędzie. Poza Andriejem, jadą jeszcze do pomocy Igor i Sasza, studenci
geologii z Petersburga, którzy mają praktykę w firmie w której pracuje
nasz kolega.
Miasto na hałdzie
Centrum miasta.
Lenin wiecznie żywy - ponadto jak w licznych miastach główna ulica imienia Lenina.
Jeśli chodzi o pył zawieszony to wszelkie normy przekroczone :)
Dom Kultury Górników.
Technikum Górnicze.
Pomnik
na cześć bohaterów tzw. wielkiej wojny ojczyźnianej (II wojny
światowej) - wielu z nich w dowód wdzięczności władzy sowieckiej, zgniło
później w GUŁagach...
Most zakochanych na ulicy Lenina, jak widać zakochanych w Siewiernym Kraju jak na lekarstwo ;)
Cerkiew w Workucie.
Troszkę propagandy:
Воркута уголь формула будущего (Workuta Kombinat Weglowy -
formuła przyszłości)
I jeszcze taka sytuacja...
W
nocy wyjeżdżamy w tundrę. Cel naszej podróży leży ponad
150 km w linii prostej na północ od Workuty. To rejon Pay-Choj i osady
dewońskie
odsłaniające się wzdłuż rzeki Kara. Ze względu na deficyt utwardzonych
dróg i
niezwykle podmokły teren, po tundrze można poruszać się wyłącznie
viezdiekhodami, czyli pojazdami zaopatrzonymi w gąsienice. Jak się
okazuje istnieją drogi dla
viezdiekhodów, zimą tzw. zimniki, jednakże nie mają one nic wspólnego ze
znanymi
nam drogami. Są to po prostu coś jakby szlaki czasami oznaczone jakimiś
tyczkami. Prawdopodobnie są to miejsca mniej bagniste, lokalnie tylko
utwardzone.
Tundra robi wrażenie. Bezkresna przestrzeń, zero drzew tylko nieduże
krzaki
karłowatej wierzby wystające spod grubej warstwy śniegu (a mamy przecież
czerwiec). Tundra pocięta jest całą masą rzeczek, strumyków i rzek.
Teren
niezwykle bagnisty i bez wysokich gumowców lub woderów nawet nie warto
się w
nią zapuszczać. Wyszukanie kawałka w miarę suchego terenu stanowi tutaj
niezłe
wyzwanie. Jednak zwracają uwagę liczne śmieci leżące wzdłuż trasy
przejazdu
viezdiekhodów (flaszki po wódce, puszki po konserwach itp.), nikt tutaj
nie
słyszał o ochronie przyrody.
Tundra i majaczący w tle Ural Polarny
Takie komfortowe drogi należą tu do rzadkości.
Po
kilku godzinach jazdy docieramy w okolice miasta widma
Khalmer-Yu (Хальмер-Ю́), gdzie zatrzymujemy się na kolacjo-śniadanie
(około 2 w nocy - jest jasno jak w dzień),
oczywiście zakrapiane wódką. Piją wszyscy łącznie z kierowcą
viezdiekhoda.
Drogówki obawiać się nie należy. Spotykamy za to mieszkańca tundry,
czyli Kazacha
pilnującego viezdiekhodów i spychaczy stojących pośrodku niczego... koło
nieczynnej kopalni Khalmer-Yu. W miejscu
ochrzczonym przez Wojtka terminem nawiązującym do opowiadania Marka
Hłaski
"Baza ludzi umarłych". W związku z czym pęka kolejna flaszka. W Rosji,
a szczególnie w tundrze, gdy spotykają się ludzie, bez flaszki się nie
obędzie. Hitem
kolacji był niezbyt ciekawie wyglądający ozór wołowy serwowany nam,
bezpośrednio z reklamówki, przez naszego kierowcę rękami brudnymi od
smarów. Prawdopodobnie
był to test, gdyż Sonia wożący czasem turystów pewnie spodziewał się, że
nie
damy rady zjeść tego specjału. Jednakże test wypadł pozytywnie i uznał
nas za
"swoich ludzi". Innym hitem kulinarnym, była nieco żółtawa woda czerpana bezpośrednio z kałuż, których tu nie
brakuje, w kałużach tych zaś roiło się od zajęczych bobków... smacznego ;) Na
szczęście woda była gotowana, poza tym mieliśmy pod dostatkiem wódki, w związku
z czym nikt nie miał nawet najmniejszych dolegliwości żołądkowych... no chyba,
że od nadmiaru wódki :)
Nieczynna kopalnia węgla w Хальмер Ю
Miasto widmo Хальмер Ю (Chalmer-Ju)
A tak (klik) bawi się w Chalmer-Ju tow. Władymir Władymirowicz
Po noclegu spędzonym kilkanaście kilometrów na północ od
Khalmer-Yu ruszamy dalej, jednak nasza droga szybko się kończy, ponieważ w pewnym
momencie dojechaliśmy do rzeczki Khalmer-Yu, która niestety zamieniła się w
rzekę... ponadto zerwało zimnik, w związku z niezwykle silnym nurtem
sforsowanie jej okazało się niemożliwe. Wszystko z powodu tego, że w ciągu doby
temperatura skoczyła o 10ºC, co spowodowało, że wszystko zaczęło topnieć i
poziom wody drastycznie wzrósł.
Pasmo Uralu Polarnego
Zerwana droga na rzece Khalmer-Yu - dalsza jazda okazuje się niemożliwa nawet dla vezdiekhoda.
Wysoki poziom wody w Khalmer-Yu.
Obóz.
Lunch :)
Wodospad Khalmer-Yu (te skały to permskie zlepieńce).
Grupowe zdjęcie z Januszem Niedźwiedziem.
Sonia - nasz kierowca.
Rosjanie postanowili, że zaczekamy do następnego dnia i
jeśli poziom wody nie opadnie, niestety będziemy musieli wrócić do Workuty z niczym.
Choć osobiście nie wierzymy w spadek poziomu wody zakładamy obóz i po
rekonesansie w okolicy robimy sobie imprezę, w końcu mieliśmy zapas wódki
przewidziany na cały nasz pobyt w tundrze... Następnego dnia rano stwierdzamy,
iż poziom wody znacznie się podniósł. Co więcej, z tającego Polarnego Uralu
zaczęły spływać ogromne kry lodowe.
Totalnie zniszczona droga.
Ogromne kry spływające wodospadem.
Ural Polarny (niestety dotarcie w góry też nie jest możliwe, ze względu na zbyt wysoki poziom wód w rzekach).
Powrót na tarczy...
W związku z czym postanawiamy popołudniu
zwijać bazę i wracać do Workuty. Okazało się to wcale nie takie proste,
ponieważ mijane w pierwszą stronę strumyczki, teraz zaczynały się zmieniać w
spore rzeczki, które z duszą na ramieniu pokonywaliśmy viezdiekhodem i tylko
umiejętnościom Soni zawdzięczamy, że dojechaliśmy z powrotem do Workuty. W tym
samym czasie w tym rejonie jego dwóch kolegów utopiło swoje
viezdiekhody... Po drodze jeszcze wypadł nam nocleg i impreza w "Bazie
ludzi umarłych", czyli w miejscu, gdzie spotkaliśmy naszego Kazacha. Jak
okazało się pilnował tego dobytku razem z kolegą z Białorusi, który jak sam
mówił przyjechał tutaj bo chciał posmakować północy. Obaj okazali się, bardzo
gościnni, ale nie ma się co dziwić, gdyż siedzą tak parę miesięcy sami na
totalnym zadupiu, więc każdy napotkany człowiek stanowi nie lada atrakcję. Poza
urzędnikami wszyscy Rosjanie, z którymi
się zetknęliśmy okazali się bardzo fajnymi i przyjaznymi ludźmi. Zresztą
wszędzie w obliczu dzikiej przyrody ludzie są sobie bardziej przyjaźni, niż w
miejskiej dżungli i zgiełku, pędzący nie wiadomo za czym...
Kolejny raz w nieczynnej kopalni Khalmer-Yu i "Baza Ludzi Umarłych"
Warunki lokalowe jak widać całkiem przytulnie.
I jeszcze pouczający plakat, którego treść głosi: "Całować się z palącą dziewczyną?
- NIE! Już lepiej idź prosto spać!"
Po
powrocie do Workuty jeszcze dwa dni szwendamy się po
mieście i oglądamy telewizję ze smutnymi obrazkami z Donbasu. Po
kontakcie z kierownikiem przebookowujemy bilety i
wylatujemy do Moskwy. Niestety zbyt krótki okres na jaki mieliśmy wizę
wykluczał czekanie na miejscu na poprawę warunków. Musieliśmy
skapitulować w
obliczu potężnych sił przyrody. Na szczęście pod koniec roku
otrzymaliśmy od
naszych rosyjskich kolegów próbki geologiczne z Polarnego Uralu (zebrane
przez nich w sierpniu). Myślę jednak,
że chciałbym jeszcze powrócić w tamte rejony. Łącznie z
wcześniejszymi doświadczeniami ze Spitsbergenu widzę, że dobrze się
czuję w rejonach
polarnych i bardzo pasuje mi panujący tam surowy klimat, że już o dniu
polarnym
nie wspomnę. Mieliśmy jeszcze kilka ciekawych przygód utwierdzających
nas w twierdzeniu, iż "Rosja to stan umysłu"... ale długo by można
opowiadać.
Z Workuty udało mi się przywieźć drobną geologiczną pamiątkę
to fragment permskiego węgla. Tego samego węgla, dla którego życie straciło tyle
tysięcy istnień ludzkich.
Dziękuję za uwagę. MR.
Na zakończenie mały muzyczny bonusik.
Jaka przygoda!
OdpowiedzUsuńMiasto nie podoba mi się. Ale już później, kiedy przedstawiasz jego dziksze sekrety, дуже красивий перспективи :)
OdpowiedzUsuńRobi wrażenie Twoja opowieść i zdjęcia, bo co do historii tego miejsca to jest tak bardzo naznaczone cierpieniem ludzkim, że nazwać go pięknym nie przystoi. To jeszcze nieznane miejsce wielu, ja też miałabym problem, żeby cokolwiek powiedzieć o Workucie, gdyby mnie zapytano. Dziękuję za tą piękną lekcję historii, uczy pokory.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Przeczytalam Twoja opowiesc z zapartym tchem!!! Wspaniale przygody przezyliscie... Zdjecia cudowne, z klimatem, jak nie z tego swiata.
OdpowiedzUsuńNie bylam nigdy w tamtych rejonach, ale ktos mi bliski kiedys mieszkal i pracowal w roznych miejscach Rosji i twierdzi, ze to kraj "kurwy i szatana"... takze ja jednak podziekuje i pozostane przy tej naszej "dzikiej" cywilizacji;);)
Pozdrawiam! Anka
No ja Cię proszę .... Wow ...
OdpowiedzUsuńWyprawa życia . Trza mi to było wiedzieć ze geolog to takie ciekawe zajęcie ;);) i wiedzie takimi szlakami , jak dodam jeszcze podróże twojego Miśka ,to już wiem że zły zawód wybrałam ;);) choć miał tez być taki bez granic , misje w Afryce itp ... Ale potem i tak rodzina zapuszcza korzenie , i to faceci podróżują , bo taka praca , a kobiety dzielnie tęsknią , bo nie porzuca dzieci na pól roku żeby zając sie głosującymi dziećmi w Afryce czy wojennego bliskiego wschodu ....
Ale wracając do relacji .... Robi na mnie mocne wrażenie . I krajobrazowo i wyczynowo .
ale wycieczka! Czytałam kilka książek historycznych o tych miejscowościach :)
OdpowiedzUsuńPost na który czekałam! Naczytałam się trochę, relacji wrażenia różnych ludzi podobne do Twoich. Myślę, że geograficznie robi wrażenie, a mentalność ludu rosyjskiego i innych tam zamieszkujących podbija atrakcyjność ( o ile da się tak rzec..) miejsca. Historycznie ważne to tereny, ku pamięci, i w ogóle. Summa summarum zazdroszczę wyprawy!!!
OdpowiedzUsuńStrasznie tam jest... Chyba popadłabym w depresję jakby mnie tam wywieżli do łagru.
OdpowiedzUsuńZamarzłabym na pewno;)
Ale wyprawa niesamowita!!! Fajnie tak w ciepłym pokoju oglądać sobie takie fotki:D
świetny wpis, bardzo interesujący! patyczek zawieszony w windzie - oryginalny pomysł:)
OdpowiedzUsuńWow niesamowite przeżycie!
OdpowiedzUsuńAle tego -60stopni to nie zazdroszczę, u nas gdy jest -5 to już zamarzamy hehe paranoja :P
A od tego mostu zakochanych rzeczywiście mega uczucie bije :P hahaha
Widzę nie tylko ja jestem miłośniczką gór izerskich.... hihi
:*
wow... lubie podorze i czesto jestesmy "w trasie" ale za takie cus to ja podziekuje :/ do Moskwy mnie ciagnie owszem ale na sybir na cala polnoc chyba nie bardzo. Aczkolwiek wycieczka to nielada lekcja!
OdpowiedzUsuńtaaa, górnik jak kocha, to tylko w kasku?
OdpowiedzUsuńczarny bałwanek zaciemnił mi tok myślenia...
szok - ważne, że jest gdzie i do kogo wrócić...
Właśnie czytam książkę "Dziewczyny z Syberii" . W drugim rozdziale Pani Styefania bardzo szczegółowo opowiada o życiu w obozie w Workucie na początku lat 50tych. Polecam przeczytać. http://merlin.pl/dziewczyny-z-syberii-anna-herbich/6676411/
OdpowiedzUsuńDobry post i super foty. Zupełnie inny świat.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)